To nie miał być Ultra Janosik 100km. – Legenda. To miał być Bieg Ultra Grania Tatr. I już był na wyciagnięcie ręki, ale sprawy zawodowe uniemożliwiły start. Może za dwa lata...

            Ze świadomością tego co mnie czeka, chociaż chyba nie do końca, stanąłem na starcie biegu po Tatrach Bielskich i Spiszu. Założenie było proste. Na początek Tatry więc spokojnie tempo jakieś 4:30, a jak już z tych skał się wygramolę to stopniowo przyspieszam. To oczywiście żart. Od jakiegoś już czasu nie po drodze mi z szybkim bieganiem. W górach to jeszcze bardziej utrudnione. Bardziej chodzi o przeżycie przygody z elementami rywalizacji sportowej. Limit czasowy na ukończenie 24 godziny, ale organizator poinformował na odprawie przed biegiem, że jeśli tylko opuścimy Słowację przed północą to nawet po limicie można kontynuować bieg do mety. A na ultra jak szybko zaczynasz, to i szybko kończysz.

            Tak więc Tatry. Najpierw długo w górę, potem długo w dół. I tak cztery razy. Po drodze jedna wywrotka. Lekko skręcona kostka i mocno stłuczone kolano. Bólu było sporo, ale krótko i dość szybko zapomniałem. Tatry były ciężkie. Stromo, ciasno, trochę łańcuchów i drabinek, dużo piargów i śliskich skał. Walczyłem z trasa w dość dobrej kondycji fizycznej i psychicznej. Zachowywałem sporą przewagę czasową na punktach kontrolnych. Zmiażdżył mnie i roztarł w proch i pył ostatni bardzo długi zbieg do miejscowości Zdżar. Dużo głazów oblanych dużą ilością błota rozdeptanego przez zawodników biegnących z przodu. Zbiegi nie są moją mocna stroną. Tu miejscami byłem sparaliżowany strachem o bezpieczeństwo. Nogi na zmianę sztywne w kolanach, a za chwilę jak z waty. Uspokajając się w duchu w końcu wygramoliłem się z Tatr. Teraz miałem przyspieszać. Ale na tym zbiegu ostatnim długim zbiegu odezwała się kostka i kolano.

            Teraz Spisz. Z trudem dotarłem do Zdżaru. Około 40km (jak podaje organizator) lub 46km (jak podawały zegarki biegaczy – ja nadal bez) w około 10 godzin i 40 minut. To nawet nie połowa trasy. Rozbity w proch i pył. Chwila odpoczynku. Posiłek, herbata, pomidory z solą, żel z podwójna kofeiną i środek przeciwbólowy. Ruszam. Nie ma na co czekać. Przygoda musi trwać. Powoli odzyskuję siły. Głowa zaczyna pracować jaśniej. Odradzam się.

            Do przepaku w Kacwinie już po polskiej stronie docieram po ponad 13 godzinach. Zmiana skarpet i butów po przeprawie przez szeroki potok. Ciepły posiłek, cola, piwo i słowa zachęty do dalszej walki od najlepszego supportu na świecie: Poli, Anety, Wiolki i Piotrka. Jest już ciemno i w czołówce padają mi pierwsze baterie. Chyba nie były już młode. Zamiast wymienić baterie – wymieniam czołówkę. Czuję się świetnie. Czas przyspieszyć. Na zmianę lecę sam lub w towarzystwie. W grupie raźniej. Zaczyna padać deszcz. Po drodze przygoda żołądkowa i już znów jestem sam na trasie. Widzę przed sobą błyski latarek i czerwonych świateł, ale dystans się nie zmniejsza. Nagle przygasa mi czołówka. Włącza się tryb oszczędny. Do kolejnego punktu wbiegam kiedy inni z niego właśnie wychodzą. Gorący ziemniak z solą i słodka herbata z cytryną. Dalej podchodzę na górę i tę część trasy już kojarzę. Leciałem już tędy w zimowej edycji Janosika tyle, że w przeciwnym kierunku. Biegnę sam.

            Nagle światło gaśnie. Za to deszcz jakby się zwiększył.

            Łapię poślizg i padam na glebę. Zaraz w głowie usłyszałem tekst piosenki wykonywanej przez Jacka Kaczmarskiego

„Każdy Twój wyrok przyjmę twardy, przed mocą Twoją się ukorzę...”.

            Potrzebowałem takiej myśli. Podnoszę się. Trasa biegnie po łąkach przez otwarty teren.
W ciemnościach szukam jeszcze ciemniejszej smugi wydeptanej ścieżki przez innych biegaczy co jakiś czas pojawia się jaśniejsza ślad w postaci taśmy. Znak, że idę w dobrym kierunku. Do następnego punktu jakieś 5 – 6km. Do mety około 20. Latarka po kilku minutach odpoczynku udaje się włączyć na jakieś dwie minuty. Biegnę na zmianę przy słabym świetle i w ciemnościach. Dobiegam do ostatniego punktu. Jest w nim kilku biegaczy. Wyraźnie zmordowani. Pewnie nie wyglądam lepiej. Zdejmuje czołówkę. Mam przecież zapasowe baterie w plecaku. Otwieram pokrywę i niespodzianka. Wejście na ładowarkę. Nie poddaję się. Mam w plecaku powerbank z kablem do IPhone. Potrzebuję inny. Nikt nie ma. Ale przecież w telefonie mam latarkę i cały bank energii. Biorę herbatę i zostawiam wszystkich ruszając w drogę. Już nie pada. Leje. Dobiegam do końca wsi. Wyjmuję telefon zawinięty w torebkę strunową i próbuję uruchomić. Za chwilę znów będę miał światło. A potem to już z górki. Ale to nie takie proste. Zmarzniętymi i mokrymi palcami nie udaje się przesunąć ikon na mokrym  ekranie. Rozpacz. A Kaczmarski w mojej głowie:

„Co postanowisz niech się ziści, niechaj się wola Twoja stanie...”

            Powoli próbuję iść w ciemnościach. Powoli. Dogania mnie czterech biegaczy. Mają światło. Jestem uratowany. Coś widać. Docieramy pod górę Żar. Ścieżka nie była specjalnie długa około 400m. Stroma tak, nawet bardzo. Najgorsze było to, że tam gdzie za dnia wbiegali inni było sucho. Teraz w nocy przy padającym od kilku godzin deszczu zamieniła się w spływające błotem coś. Po raz pierwszy żałowałem, że nie mam kijów. W okruchach światła poprzez czołganie i pełzanie z elementami brodzenia dotarłem na górę i czekam na pierwszego, który zechce oświetlić mi dalsza drogę. Nie czekałem długo. Paweł, bo tak miał na imię mój wybawiciel pojawił się dość szybko na szczycie. Podczepiłem się i jak cień podążałem za jego plecami ostatnie kilkanaście kilometrów do mety. To było prawdziwe szaleństwo. Trasa często przypominała błoto spotykane na Łemkowynie. Wcześniej zbiegi nie wychodziły mi najlepiej. Teraz nie miałem wyjścia. Brałem co było. Chwilami mocno ryzykując. Prawie do samej mety. A Kaczmarski śpiewał:

„Wszak Tyś jest niezmierzone dobro, którego nie wyrażą słowa...”

            Wcześniej zakładałem, że ukończę o jakieś 1,5 – 2 godz. wcześniej. Jednak biorąc pod uwagę warunki i okoliczności nie mam co narzekać. Już nie żałuję, że nie wystartowałem w BUGT. Ultra Janosik – Legenda dał mi dużo ciekawych doświadczeń i emocji. Dystans około 106 km, czas 20h 29m 37s. Miejsce 48. Wystartowało 159. Ukończyło 124. Dobrze poszło.

            Jestem Legendą ?! Ha ha ha..

..a organizacja biegu była świetna. Oczywiście przydałoby się kilka poprawek, ale to była druga edycja letnia więc na pewno w kolejnych będzie jeszcze lepiej W przygotowaniu pierwsza edycja Zimowego Ultra Roztocza i druga Zimowego Janosika. Pogoda spłatała figla i piękne widoki Tatr skończyły się przed południem. Kląłem drapiąc się pod górę Żar, że dla dystansu 100km to już przesada, ale jak ma mecie powiedział mi Sławek, organizator, który witał wszystkich uczestników: „to miało być ciężko, inaczej co byś wspominał”.

IMG 1133

Kalendarz wydarzeń

Marzec 2024
P W Ś C P S N
1 2 3
4 5 6 7 8 9 10
11 12 13 14 15 16 17
18 19 20 21 22 23 24
25 26 27 28 29 30 31
  • nasze biegi
  • polecane biegi

 

 

fdm wroblewska