Łukasz: Nie WIDZ(iało) mi się to zupełnie

 

Sobotni dzień ciągnął się niemiłosiernie. Odliczałem godzinę za godziną, aby wreszcie móc wyruszyć do Lublina, choć tak naprawdę zupełnie nie czułem tego biegu i od kilku dni brakowało mi chęci do startu. Pocieszałem się faktem, że z reguły, gdy się nie chce, to wychodzi najlepiej. W końcu o 19 ruszyłem z Ryk na lubelski Felin, zgarniając po drodze Kasię. W Parku Naukowo Technologicznym czekały już tłumy, w tym spora grupa biegusiów. Nie minęło chyba 5 minut od wejścia, a Kasia już gdzieś zaginęła w tłumie. Jak się okazało, co chwilę porywali ją ludzie do selfie albo po vouchery zniżkowe... bo taki sobie konkurs wymyśliła nasza Sportowa Witamina ;) Na całe szczęście szybko udało się zlokalizować kilku „swoich”. Czas oczekiwania na start, spędzony na rozmowach ze znajomymi uciekał szybko. W międzyczasie strzeliliśmy grupową fotkę, choć niestety nie wszyscy się załapali. Jednak przy takim tłumie ciężko było się odnaleźć i zebrać w jednym miejscu. W końcu ruszyliśmy na start. Pogoda była niemalże idealna. Temperatura nieco powyżej zera, bezwietrznie, bez opadów (choć już w trakcie biegu delikatnie popadało). Spojrzeliśmy na strefy czasowe i... ja chciałem iść gdzieś dalej (w okolice 45 minut, a najlepiej na sam koniec stawki), a Kasia bliżej (początek 40 minut). Chyba nie muszę mówić na czym stanęło ;) Trochę mnie to przerażało, bo był to mój pierwszy start w zawodach od blisko 2 miesięcy, a co gorsze od 3 miesięcy nie miałem żadnego biegu, ani treningu na pełnym obciążeniu. Nie miałem pojęcia czy to wytrzymam i jak zareaguje organizm, ale motto „do or die trying” zobowiązuje :)
Wybija 22:30, ruszamy, a z głośników słychać „Sławomir, Sławomir, Sławomir...”. Sorry organizatorzy i osoby głosujące, ale trochę niewypał był z kawałkiem startowym... Jednak nie ma to jak „Thunderstruck” :)

 

 

Kasia: Mi też się to nie WIDZ(i) - zamroczyło mnie

 

Sobota, dzień jak co dzień... no, może z wyjątkiem tego, że wolne od pracy. Po 15:00 udałam się po odbiór pakietu. Na miejscu spotkałam znajome twarze, w tym Naszego Kozła. Chwilka rozmowy i wróciłam do domu. Późnym wieczorem wpadł po mnie Kicu i udaliśmy się na Felin. Faktycznie, już od wejścia ludzie porywali mnie na sesje do konkursu, aczkolwiek nie wszyscy znajomi z biegusiem.pl połasili się na wspólne zdjęcie, choćby po to, żeby sprawić mi przyjemność i pomóc w promocji strony (troszkę szkoda, ale jak to mawiam – życie...). Po szybkim odwiedzeniu toalety, gdzie o dziwo nie było masakrycznych kolejek, okazało się, że to już koniec grzania tyłka w pomieszczeniu i czas udać się na start. Pogoda, jak pisał Łukasz, była niemalże idealna... dopóki się nie zje... znaczy zepsuła, ale o tym przy okazji opisywania 7 kilometra trasy. I tak jak jeszcze wspomniał, stanęliśmy bliżej 40 minut niż końca stawki, ale ja nie mam zwyczaju stawać na końcu, a, że Łukasz był ze mną, to raczej nie miał wyboru. Sławomira grali?! Serio?! Nie no, o tym to się właśnie dowiedziałam. Ci co startowali z dalszych stref może i coś usłyszeli... ale doesn't matter. Ruszyliśmy. Muzyka była Nam zbędna. Przez najbliższe 10 km mieliśmy walczyć o przeżycie <śmiech>. Na pierwszym kilometrze dogonił nas August (albo od początku był przy nas, nawet nie wiem). Miał w sumie biec ze mną za rękę, ale mu nie poszło. Wstydził się czy co? I w ten oto sposób, w pięknym trójkąciku August, ja i Łukasz gnaliśmy przez góry i doliny do mety. Jakiś znajomy biegacz na pierwszym km za plecami krzyczał, że się wystroiłam, ale po głosie nie rozpoznałam kto, a, że biegł za mną to identyfikacja po tyłku też nie wchodziła w grę. Szkoda...
Kolejne kilometry mijały... W sumie jak sobie przypomnę to pamiętam flagę pierwszego, drugiego,a,trzeci kilometr ciągnął się i ciągnął w nieskończoność, gdy nagle pojawiła się flaga piątego. Gdzieś mi jeden kompletnie zaginął w akcji albo ferworze biegu, aczkolwiek też inną sprawą, jest to, że nie patrzyłam na zegarek, po prostu leciałam od jednej dziewczyny do drugiej. Zdałam się na Augusta, który rzucał krótkie hasła. W pewnym momencie goniłam, a w sumie trzymałam tempo koleżanki z LGT.
W końcu pojawił się kryzys. Biegłam, a w głowie tysiące myśli, miałam ochotę zwolnić, rzucić to w cholerę przejść do marszu. Przypomniałam sobie jednak jeden z ostatnich treningów, gdzie postanowiłam lecieć na niskim tętnie i pamiętam jak wkurzałam się na siebie całą drogę, ale za wszelką cenę chciałam spełnić postanowienie i zrobić ten trening na niskim od początku do końca. I zrobiłam to. Taka próba charakteru. Czemu o tym wspominam? Bo na tej nocnej postanowiłam nie odpuszczać, choćby nie wiem co się ze mną działo, zrobić ''trening'' na wysokim tętnie i wytrwać w nim do końca. A jak już o końcu mowa to przy kilometrze 7,720, jak wspominałam, pogoda się zje... Czemu pamiętam 7,720? Wtedy Łukasz kolejny raz zapytał czy wszystko okej i po raz kolejny usłyszał krótką odpowiedź „żyję” (dziękuję za troskę i nawiasem mówiąc, jakby nie było ok to bym zwolniła albo co ciekawsze potrzebowała reanimacji. Wiem, podoba się ta druga opcja, ale tak poważnie - nie mdleję na biegach). Do tego na 7,720 zgubiłam z zasięgu wzroku Augusta... albo zgubiłam wcześniej tylko dopiero zarejestrowałam, że to się stało. Wtedy 2 raz spojrzałam na zegarek. Za pierwszym razem nie pamiętam co na nim zobaczyłam. Następnie mój wzrok dostrzegł tempo 4:16. Ósmy i dziewiąty kilometr zleciał nie wiem kiedy. Wiedziałam, że dziewczyny są blisko więc nie odpuszczałam. I tu już bolało jak cholera, ale też pachniało finishem albo fish'em, bo na 9.100 tak śmierdziało, że kolejny raz spojrzałam na zegarek, żeby sobie zapamiętać miejsce i omijać je szerokim łukiem. Ostatnie metry to była walka z samą sobą, oddechem dziewczyn na plecach i Kicem który dał radę kicać całą drogę przy moim boku i ''wykicać'' życiówkę . Zresztą taką jak i ja. Życiówkę w którą nie wierzył bo trasa trudna itp., a ja mówiłam, że ze mną nie ma opcji żeby nie zrobić życiówki. Co prawda nie gadałam i nie poganiałam go, bo sama walczyłam o każdy oddech, więc nie musiał mnie słuchać.
Na mecie czekały na nas pozostałe zwierzaki z drużyny Orzeł, Kozioł i nowy Seba :) Wszyscy dumni z wyniku 44:16. Cyfry 4:16, gdy spojrzałam na zegarek pierwszy raz może były jakieś prorocze <śmiech>? Ostatecznie zdobyłam puchar w kategorii K16, ale proszę się nie dziwić, przecież 12.02 miałam swoje pierwsze urodziny ;). Następne w listopadzie...<- tym razem liczę na prezenty bo życzenia już były ;).

 

 2018 03 03 lublin 2

Łukasz: Kicanie za zającami nie wyszło

 

Dla mnie zasada była prosta – nie zerkać co chwilę na zegarek oraz tempo i nie patrzeć na trasę, a jedynie pod nogi. Takie rady... a raczej taki rozkaz otrzymałem od Kasi. Jak już sama wspomniała – wystartowaliśmy razem, ale nastawiałem się raczej, że szybko zostanę w tyle. August po pierwszym kilometrze powiedział „mamy tempo 4:25” (czy coś koło tego), na co odpowiedziałem „Kur...de, zdechnę”, choć czułem się dobrze. To był pierwszy i jedyny moment, gdy byłem świadomy tempa jakim biegniemy. Próbowaliśmy się trzymać zająców na 42:30, ale powoli nam odjeżdżali, aż w końcu gdzieś całkiem zniknęli. Tak na marginesie – nie przypominam sobie zająców na poprzednich dyszkach (choć ponoć są od dawna), ale oddać muszę, że jest to fajne rozwiązanie, nawet na tak krótkim dystansie. Mijał kilometr za kilometrem, a kryzysu i zadyszki nie było. Wręcz przeciwnie, biegło się naprawdę swobodnie i luźno. W pewnym momencie Kasia krzyknęła „po cholerę ja tak pędzę? Na co mi to?”, ubierając to oczywiście w nieco mocniejsze słowa :) (bo słynę z tego ze jestem zbyt wylewna w wypowiadaniu swojego zdania – przyp. Kasia). Zapytałem czy wszystko okej. Nie pamiętam co odpowiedziała, ale nie do końca wyglądała jakby było okej. Trochę się zacząłem martwić, ale biegliśmy dalej. Najtrudniejszy moment był przed nami. Chyba w połowie trasy minęliśmy dzieciaki rozdające lodowatą wodę, a nieco później, na zawsze sympatycznej ulicy Łęczyńskiej, bieg uprzyjemniła nam swoim śpiewem grupa balkonowych imprezowiczów ;). W okolicach 7-8 kilometra zaczął się dość długi i męczący podbieg i to był jedyny moment w którym odczułem ciężar biegu. Wszystkie profile trasy wskazywały co najmniej 2 kilometry „wspinaczki”. Ku mojemu zdziwieniu, nie było tam chyba nawet kilometra. Albo był, ale poza samym momentem wbiegania na estakadę, był on kompletnie nieodczuwalny. Skoro jednak wbiegało się na górę, to musiał też nastąpić zbieg w dół... i tak też było. Kawałek z górki, skręt w prawo pod Park Naukowo-Technologiczny i... sprintem meta! Nie ukrywam, że doznałem lekkiego szoku, gdy spojrzałem na zegarek po jej przebiegnięciu. Życiówkę udało się poprawić o 2 minuty... i to na trasie, na której zupełnie bym się tego nie spodziewał. Gdzieś podskórnie czułem jednak, że to nie był mój maks tego dnia. Może gdybym wiedział jakie jest tempo, przyspieszyłbym jeszcze? A może właśnie ten brak wiedzy uratował mnie przed szybkim opadnięciem z sił? Wiem na pewno, że podszedłem do tej trasy i samego startu ze zbyt dużym respektem. Wystraszył mnie profil, ilość podbiegów i po części brak pewności co do formy. Teraz to już jednak nieistotne, cieszę się po prostu z osiągniętego wyniku i jestem wdzięczny naszej biało-fioletowej Sportowej Witamince za wiarę we mnie, rady treningowe oraz za towarzystwo w trakcie biegu, bo to był chyba główny motor napędowy. Jednak bieganie samemu jest nudne ;)

 

 

Kasia: P.S. Rady witaminki...

 

No niby tak, ale ja za nikogo nie biegnę i o tym należy pamiętać. Wszystko siedzi w Naszych głowach... a rady żeby nie zerkać na zegarki? Kiedyś tego nie było i też biegacze biegali i osiągali fajne wyniki, więc po co się dodatkowo stresować tempem? Tempo należy tylko utrzymać. Rady treningowe to za wiele powiedziane. Ja po prostu dzielę się zdobytą wiedzą, chociaż jest ona niewielka. Bazuję też na tym tym, co sama na początku przygody z bieganiem spierd... Człowiek uczy się na własnych błędach, ale nie zagłębiajmy się w temat. Nawiązując jeszcze do relacji, faktycznie to było tak, że te zające na 42:30 dość szybko znikły z pola widzenia. Resztę opisałam wyżej ;).

 

 

Łukasz: A na deser... Witaminka na torcie

 

2018 03 03 lublin 1

Po wpadnięciu na metę, dość szybko udało się zlokalizować „naszych”. Orzeł, Kozioł i Seba od pół godziny czekali na nas ;) Panowie, rada na przyszłość – następnym razem nie zasuwajcie tak szybko, żebyście nie musieli tyle czasu marznąć! Odebraliśmy więc medale i udaliśmy się do budynku, gdzie szef kuchni, sobotniego wieczoru serwował pomidorówkę. Całkiem dobrą, tak na marginesie. Zjedliśmy, wypiliśmy herbatę i wpadliśmy na małe pogaduchy do naszych pomarańczowych, LIS-ich przyjaciół. Oczywiście nie obyło się bez sesji fotograficznej w której robiłem za fotografa ;) W końcu nadszedł czas udać się do podziemi na dekorację. Jak już Kasia zdążyła wspomnieć, wskoczyła na 3 miejsce podium w kategorii K16. Ot, dzień jak co dzień ;) Po cichu liczyliśmy jeszcze na „pudło” drużyny biegusiem.pl, ale niestety troszkę zabrakło, choć 5 miejsce na 28 ekip to piękny rezultat! Brawo Wy! Trzymam kciuki, żeby udało się zmobilizować na 4 dyszkę i powalczyć o jeszcze lepszy wynik.
Do domów rozeszliśmy się około 2 w nocy. I to by było na tyle jeśli chodzi o Nocną Dychę do Maratonu. Zapamiętam ją na pewno na długo. W końcu codziennie życiówki się nie robi. Tym samym zrealizowałem swój cel i spełniłem małe marzenie. Tylko jak teraz żyć bez marzeń i celów? ;) Dzięki wszystkim którzy byli i z którymi udało się zamienić parę słów. Miło było poznać nowe twarze i oby do szybkiego zobaczenia na trasie!

 

 

Kasia: Witaminowy the end...

 

No tak, zupa była nawet smaczna. Kto był i jadł ten wie, ale nie róbmy smaka tym, co nie byli ;). Na zakończenie tylko napisze, że jaram się nową życiówką jak małolata z lizaka, a 13 miejsce na 349 kobiet to już jest coś. Motywuje do dalszej pracy nad sobą i do tego by od siebie wymagać jeszcze szybszego biegania i przełamywania barier, bo stać mnie na więcej, ale jak to o mnie mówią „zdolna, ale leniwa” :). A korzystając z okazji, chciałabym zaprosić Was na moją stronę FB Sportowa witamina KA-sia. Pokazuję jak pracuję nad sobą, aby osiągnąć założone cele. Zachęcam do polubienia i obserwowania :). I jeszcze na koniec, chociaż relacja ukazuje się dość późno to chciałabym pogratulować wszystkim nocnym biegaczom.
P.S. Kicu, pytasz jak żyć? Obrać nowe cele. Na wiosnę 43 minuty!

 

 

254. Katarzyna Iwaniuk-Mroczek 44:16
255. Łukasz Widz 44:16

 

 

2018 03 03 lublin 3

 

Fot. Maraton Lubelski / maraton.lublin.eu

Wyniki biegusiem.pl

Kalendarz wydarzeń

Kwiecień 2024
P W Ś C P S N
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30
  • nasze biegi
  • polecane biegi

 

 

fdm wroblewska